Historie kryminalne. Dwie straszne, zabójcze noce...

Opublikowano:
Autor:

Historie kryminalne. Dwie straszne, zabójcze noce... - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Mężczyzna cicho podszedł do śpiącej kobiety. Ta jednak się obudziła i zobaczyła bandytę. Nie zdążyła już krzyknąć, by wezwać pomocy. Zadał jej cios pistoletem, potem drugi i następny, miażdżąc głowę. W takich okolicznościach zabito mieszkankę Pleszewa. Wcześniej zamordowano małżeństwo w Krotoszynie.

„Mały, krępy z brzuszkiem, robił na pozór dodatnie wrażenie” – tak przez jedną z gazet opisany został Szaja Markowicz. Mimo swego, być może rzeczywiście sympatycznego, a na pewno niepozornego wyglądu (miał 160 cm wzrostu) był to bezwzględny i okrutny bandyta. Świadczy o tym wyrok piętnastu lat więzienia za napad rabunkowy, który usłyszał w roku 1920. Nic więcej o tamtym przestępstwie nie wiemy. W każdym razie karę odsiedział we Wronkach, na wolność wyszedł jesienią 1935 roku.

Od razu pojechał do Częstochowy, gdzie mieszkał jego brat. Braterskiej sielanki jednak nie było, bowiem skradł mu bardzo dużą jak na tamte czasy sumę sześciu tysięcy złotych. Tu warto dodać, że ówczesne złotówki miały realną wartość kilkanaście razy większą od dzisiejszych. Z tym pieniędzmi wyjechał do Łodzi, a później do Poznania. W Łodzi poznał siedemnastoletnią dziewczynę, która nazywała się Chańcza Wajntraubówna. Ona również zaliczyła już pobyt we Wronkach. Szybko zostali kochankami. I to mimo różnicy wieku, Markowicz miał bowiem 50 lat. Chańcza okradła swą matkę, a później z kochankiem ruszyli w Polskę.

W Poznaniu zamieszkali w jednym z tamtejszych hoteli, gdzie podali się za małżeństwo. Wkrótce spotkali znajomego z Wronek-Mariana Białkowskiego-rodowitego poznaniaka. Wraz z Markowiczem zaczął on zastanawiać się w jaki sposób „zarobić” pieniądze. Doszli do wniosku, że Poznań jest dla nich obcym terenem (co ciekawe w przypadku mieszkańca tego miasta) i dlatego trzeba jechać na prowincję. W listopadzie 1935 roku znaleźli się w Jarocinie. Tutaj Markowicz przedstawiał się jako handlarz bydłem, a jego wspólnik jako pomocnik handlowy. W Jarocinie skontaktowali się z jeszcze jednym recydywistą, również byłym więźniem z Wronek - Feliksem Karolczakiem.

Ponieważ znał on okolice, miał wskazać im kilka adresów, gdzie warto się włamać. Między innymi zaproponował napad na małżeństwo Gapików w Krotoszynie. Najpierw jednak 6 lub - według innego źródła 9 grudnia - 1935 roku pojechali do Pleszewa, gdzie zamieszkali u niejakiego Szlamowicza. Na parterze jego domu mieszkała też handlarka Dora Malinowska i jeszcze nie wiedziała, że właśnie zapadł na nią wyrok. Ale wcześniej 11 grudnia kochankowie wyjechali do Krotoszyna, gdzie rozpoczęli przygotowania do napadu na Gapików. Tu wyjaśnimy, że Bolesław i Elżbieta Gapik mieszkali w Krotoszynie, w należącej do nich kamienicy przy Koźmińskiej 63. Byli też właścicielami miejscowego Młyna, krótko mówiąc, ludźmi zamożnymi. W Krotoszynie trójka bandytów poznała miejscowego pośrednika Franciszka Marcinkowskiego. Ten działał w dobrej wierze, uważał ich za uczciwych i solidnych kupców, a Gapikowie mieli do sprzedania właśnie swój dom oraz młyn. W efekcie cała trójka bandytów bywała u nich w ciągu kilku najbliższych dni kilkakrotnie.

Aż nadeszła tamta straszna noc z 19 na 20 grudnia 1935 roku. Wówczas to zakradli się do ich domu. Najpierw małżonków bili, później wyciągnęli pistolety, przystawili im do głów i zaczęli strzelać. Mimo to żadne z nich nie zginęło na miejscu. Bolesław Gapik żył jeszcze kilka, a jego żona kilkanaście godzin. Jak się później okazało bandyci zrabowali dziewięć tysięcy złotych w obligacjach. Suma wówczas ogromna, lecz sprzedaż tych papierów przez złodziei była praktycznie niemożliwa. Musieliby to zrobić w którymś z oddziału Narodowego Banku Polskiego, gdzie na pewno odnotowano po napadzie numery „trefnych” obligacji. Krótko mówiąc, tak naprawdę nie ukradli niczego. Choć niektóre gazety podawały też informacje, że skradziono od 4 do 6 tysięcy złotych w gotówce.

Dwa dni, czy raczej dwie noce później, 22 grudnia Marian Białkowski, zamordował w Pleszewie wspomnianą już Dorę Malinowską. Tej nocy około godziny 4 nad ranem przybył do Pleszewa. Plan zbrodni opracowała wcześniej Chańcza Wajntraubówna. Zresztą wyszukany nie był. Białkowski po prostu wszedł przez furtkę do ogrodu przy domu Dory Malinowskiej. Następnie wypchnął szybę w kuchni i dostał się do jej mieszkania, a później pokoju. Jak podała ówczesna prasa, kobieta zobaczyła pochylającego się nad nią bandytę. Był jednak szybszy od niej. Nim zdołała krzyknąć, na jej głowę spadły ciosy zadawane pistoletem. Ogłuszona osunęła się na łóżko. Żadna z zachowanych ówczesnych gazet nie podała, co bandyta tamtej nocy skradł.

Po jakimś czasie pleszewscy policjanci aresztowali Szlamowicza, stawiając mu zarzuty zmowy z bandytami. Później jednak w czasie procesu sądowego jego nazwisko się nie pojawia. Zapewne więc nic mu nie udowodniono. Natomiast Markowicz i Białkowski zbiegli do Wadowic. Tam wzbudzili zainteresowanie policjantów, którzy postanowili ich sprawdzić. W styczniu 1936 roku, w czasie próby zatrzymania, obaj zaczęli do funkcjonariuszy strzelać. Lecz ci okazali się skuteczniejsi. Zastrzelili Markowicza, natomiast Białkowski został ranny i aresztowany. Później ujęto także Karolczaka.

Pierwsza rozprawa przeciw nim odbyła się 8 lipca 1936 roku w Sądzie Okręgowym w Poznaniu. Sąd skazał Feliksa Karolczaka na dziesięć lat pozbawienia wolności, natomiast Mariana Białkowskiego, który miał zaledwie 24 lata, na karę śmierci. Obaj odwołali się od wyroku. Rozprawa apelacyjna odbyła się 31 grudnia 1936 roku w Sądzie Apelacyjnym w Poznaniu. Sąd podtrzymał oba wyroki. Chańcza Wajntraubówna została skazana na trzy lata pobytu w zakładzie poprawczym z zawieszeniem wyroku na trzy lata.

Jeszcze przed procesem dziennikarze jednej z poznańskich gazet poszli do mieszkania ojca Mariana Białkowskiego. Ten zgodził się na rozmowę. Opisywali ją m.in.; „Wiedziałem, że tak skończy – rzekł wzruszonym głosem ojciec – wiedziałem. Dość mi wstydu przyniósł, okradał mnie stale… był parszywą owcą mojej rodziny. Gdy był dzieckiem walczyłem na froncie, a wychowaniem jego zajęła się matka. Źle go wychowała, nie dbała o dzieci. Gdy ja przelewałem krew w powstaniu ona… Silnie wzruszony zamilkł. Dopiero po chwili rozpoczyna dalej mówić. - Dostałem rozwód. Syna wziąłem do siebie. Błagałem go i biłem, byle tylko wyrósł na uczciwego człowieka. Uczył się na montera, ale kradł. Dwa razy posłałem go do domu wychowawczego, wszystko na nic się zdało. Im był starszym, tym bardziej stał się zuchwałym. A gdy mi oświadczył, że weźmie dwie spluwy i zostanie bandytą, wyrzuciłem go z domu.”

Ojciec opowiadał jeszcze o swoim ciężkim, lecz uczciwym życiu. Podkreślał, że syn go zdyskredytował w oczach społeczeństwa, ale wszyscy, którzy go znają wiedzą, że jest człowiekiem uczciwym. Na koniec rozmowy z dziennikarzem stwierdził niezwykle stanowczo i po męsku; „A tego, który okrył mnie hańbą i wstydem niech spotka taka kara na którą zasłużył. Nie mam dla niego litości, bo nad litością stoi prawo, które należy przestrzegać”.

Damian Szymczak Źródła: Głos Leszczyński, nr 296 z 1935 r., Dziennik Poranny, nr 2, 3,4 z 1935 r., Dziennik Ostrowski, nr 1 z 1937 r., Goniec Częstochowski, nr 7 z 1936 r., Orędownik, nr 160 z 1936 r.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE